czwartek, 23 lipca 2015

LeMatka chce mniej!

     Już od jakiegoś czasu dojrzewałam do tego. Rozmyślałam, wyobrażałam sobie, jak to będzie, zastanawiałam się od czego zacząć. Ale wiedziałam, że chcę mniej! Mniej gratów, mniej bałaganu, mniej chaosu i sytuacji, gdy tego, co potrzebne, nie mogę znaleźć w natłoku rzeczy. Mniej przedmiotów, które "może się przydadzą" i tych, których szkoda wyrzucić/oddać/sprzedać, bo... coś tam. Mniej rupieci, śmieci, materii nieożywionej, która zabiera przestrzeń i powietrze, a często nie pozwala się skupić i zmusza do ciągłego sprzątania, polegającego na przenoszeniu z jednego miejsca na drugie lub sprytnego maskowania w terenie lub wciskania za coś, np. za szafę, żeby nie było widać. A potem i tak to trzeba wyjąć, bo kurz kocha takie rejony, te wzniesienia i doliny pudełek, toreb, kartonów, te zakamarki drobiazgów stojących na każdym kroku, na każdym meblu, te sterty papierów, pomiędzy które tak przyjemnie się wcisnąć, gdy się jest kurzem. Kocha i chętnie się na nich, w nich i pod nimi zadomawia. LeMatka pomyślała: "Dość!". 
I zdecydowała, że wprowadzi w życie

m i n i m a l i z m

     Jeszcze w czasie, gdy Następca Tronu zamieszkiwał tymczasowo przytulną mą macicę, rozpoczęłam wicie dlań gniazda. Oczyściłam wtedy przestrzeń domu z ogromnej ilości przeróżnych papierów. Były to głównie wszelkiej maści gazety i czasopisma, które czekały na przejrzenie. "W tej jest ciekawy artykuł, o, to chcę przejrzeć, z tego wyciąć przepis, o, a w tej sto dwudziestej dziewiątej, licząc od prawej, też jest coś ciekawego i ja to na pewno chcę przeczytać..." Zrobiła się całkiem pokaźna sterta, a nawet kilka stert. Zaczęłam ambitnie, bo przeglądałam każdy periodyk, wycinając przepisy i skanując co ciekawsze treści "na potem". Część czytałam na bieżąco. Uświadomiłam sobie jednak, że jest to paskudna marnacja czasu, i zaniechałam jej po kilku dniach. Wynieśliśmy prasę i inne papiery na śmietnik, a raczej położyliśmy obok śmietnika, coby jakiś zbieracz makulatury mógł skorzystać. Część czasopism została też podrzucona na półki opatrzone napisem "Dary dla czytelników" w pobliskiej Bibliotece. Pozbycie się papierzysk nie zmieniło jakoś radykalnie naszego gniazda w oazę porządku, ale  był to kroku ku zmianie na lepsze.
     
     Minimalizm to życie bez zbytku, bez nadmiaru, bez przepychu. To świadomość, że lepiej wybrać "przeżywać, doświadczać, być" zamiast "kupować, gromadzić, mieć". To uwolnienie się od ciężaru dobytku materialnego. Postawienie na jakość, nie na ilość. To więcej przestrzeni i więcej czasu. Odrzucając bałagan, zarówno w rzeczach, jak i w nagromadzeniu zajęć, odrzucając pośpiech i gonitwę za posiadaniem, zyskuję więcej czasu i miejsca na to, co naprawdę dla mnie ważne. Wreszcie, minimalizm to podejście ekologiczne, ekonomiczne i ewangeliczne, czy też po prostu etyczne. Nie potrzebuję mieć więcej pieniędzy, żeby móc kupić więcej rzeczy. Odrzucając konsumpcjonizm, nie nakręcam zbędnej produkcji, generuję mniej śmieci, nie marnotrawię dóbr, przetrzymując je bezużytecznie latami, podczas gdy komuś mogłyby się przydać. 

Mnie to przekonuje, a Ciebie? :)
  
     Odkąd pamiętam, zawsze gromadziłam. W dzieciństwie zbierałam kartki pocztowe, naklejki, komiksy, pluszowe króliki, przypinki. Był nawet taki epizod, że w wieku 10 lat kolekcjonowałam wieczka po jogurtach.  Do tego oczywiście przeróżne pamiątki, od tych naprawdę cennych, czyli fotografii i listów, po te różne cholerstwa, nabyte za ostatni grosz na szkolnych wycieczkach. Przez całe dotychczasowe życie kupowałam olbrzymie ilości książek. I sporo ubrań, głównie jakieś oryginalne okazy z secondhandów. Teraz też kolekcjonuję rzeczy. Mąż także. Wiąże się to z naszymi pasjami, hobby i tym, czym akurat się zajmujemy. A zajęć jest dużo. Od kilku lat prowadzimy założone przez nas Stowarzyszenie skupiające pasjonatów kolejnictwa. Stąd pokaźna kolekcja kolejarskich czapek, mundurów i różnych drobiazgów. I oczywiście elektryczna kolejka. Prowadzimy też wspólnie internetowy projekt Retronomia. Tym razem więc zbiór przeróżnych naczyń i drobiazgów rodem z PRL. LeMatka tworzy rękodzieło w szerokim tego słowa znaczeniu. Są więc w naszym domu materiały do szycia maskotek, elementy do robienia biżuterii itp. I jeszcze winyle. LeOjciec pisze bloga o płytach winylowych, a ostatnio prowadzi też Klub Czarnej Płyty w pobliskiej Międzypokoleniowej Klubokawiarni. Kupujemy też książki, w naszym domu jest niezmiennie mnóstwo książek. A w przypadku LeMatki także tona ubrań.
     Podejmuję wyzwanie. Krok po kroku oczyszczać będę życiową przestrzeń z tego, co zbędne. Każdy mebel, każdy kąt mieszkania. Zaczynam od szafy. Potem ruszę dalej.
Ale nie tylko o rzeczy chodzi, ale też uwolnienie umysłu od zbędnych myśli, filtrowanie docierających do niego informacji.
Zwolnienie, celebrowanie momentu.
Zamiast rzeczy chcę zbierać przede wszystkim wspomnienia i nastroje. Relacje z ludźmi i ze światem. Radość dnia dzisiejszego zamiast materialnych planów na jutro, które to plany często tak wysoko stawiają nam poprzeczkę, że nic tylko popaść we frustrację.
Chcę cieszyć się z tego, co mam. Przyjąć, że to wystarczy i nie potrzebuję więcej. Mogę chcieć więcej, oczywiście. Ale nie muszę. Takie uwalniające odrzucenie jakiejkolwiek presji, by coś mieć, by mieć więcej, by coś posiąść, przywłaszczyć, zdobyć. Nie muszę. Tak jak nie muszę robić tysiąca rzeczy. Jak już wspomniałam, zajęć w moim życiu nie brakuje. Stowarzyszenie, Retronomia, blog, doktorat, różne formy społecznej aktywności. Dopóki widzę w czymś sens i sprawia mi to radość, albo daje satysfakcję, będę to robić. Ale wiem, że nie muszę, że mogę odpuścić na chwilę lub na dłużej. Że może być tego mniej, ale ważne, żeby miało to sens. Podsumowując, nie chodzi o to, żeby wszystkiego się pozbyć, niczego nie kolekcjonować, nie robić nic ponad to co konieczne i tylko usiąść w pustym pokoju i gapić się za okno, pijąc malutką kawkę w pożyczonej od sąsiadki filiżance. Rzecz w tym, żeby wszystko co mamy i robimy było dla nas rzeczywiście istotne.
Żeby przedmioty nie były celem samym w sobie, a konsumpcjonizm - sposobem na życie. 

Czasem mniej znaczy więcej.














piątek, 17 lipca 2015

Ciasto jogurtowe w autorskiej wersji LeMatki. Odsłona pierwsza.

    Przyznam, że bardzo lubię dość słodkie i ciut tłuste ciasto jogurtowe, na które przepis dała mi moja własna Matula, a więc Dziedzica Babcia. W oryginalnym przepisie w skład tego ciasta wchodzą: 

- kubeczek jogurtu naturalnego
- 3 kubeczki mąki pszennej (w sensie kubeczki po jogurcie)
- 1,5-2 kubeczki cukru
- 1 kubeczek oleju rzepakowego
- 3 jaja
- łyżeczka cukru waniliowego
- 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia.

Wszystko się miesza i wylewa do blachy, a potem piecze. Koniec. Proste, szybkie, smaczne, tłuste i słodkie. 
Ja jednak postanowiłam całkowicie zmodyfikować przepis i zrobiłam ciasto jogurtowe w wersji bezglutenowej, wegańskiej i bez białego cukru. Tak, tak, wegańskie, ale nadal jogurtowe, albowiem nie jest tajemnicą, że można sobie kupić jogurt, który nie ma nic wspólnego z nabiałem. Np. sojowy. Takiego właśnie użyłam do ciasta. Oto własny, autorski, LeMatkowy przepis na...

ciasto jogurtowe

- 1 szklanka jogurtu sojowego
- 1,5 szklanki mąki kukurydzianej
- 1,5 szklanki mąki jaglanej
- pół szklanki oleju rzepakowego
- pół szklanki oleju lnianego
- pół szklanki cukru trzcinowego
- pół szklanki  ksylitolu (cukier brzozowy)
- 6 łyżek mąki z tapioki rozrobione w ok. 4 łyżkach wody (to zamiennik jajek)
- 2 łyżki syropu klnowego
- 2 łyżki śmietanki ryżowej

Tak jak w wersji pierwotnej, wszystko wymieszałam i wylałam do formy - keksówki. 
Wyszło naprawdę klawe, urosło niemal pod sam sufit i nawet LeOjciec powiedział, że smaczne. Czyli naprawdę smaczne, bo LeOjciec ma dość wymagające kubki smakowe jeśli chodzi o ciasta. 


 Niebawem LeMatka przygotuje ciasto jogurtowe w kolejnej odsłonie według własnego pomysłu. Po tym opisanym wyżej nie zostało już śladu. Szczerze mówiąc, nie było go już następnego dnia. Właściwie, to zniknęło w ciągu 12 godzin od wyjęcia z prodiża. 
p .s. To jest ciasto, o którym wspominałam w poście o budyniu karobowym o tu, tu.
Dobrego dnia!