wtorek, 21 kwietnia 2015

Zmiany, zmiany, zmiany...czyli o podróży w nieznane

      Po niecałych trzech dobach pobytu w szpitalu przybyliśmy z Potomkiem do domu. O ile w szpitalu byłam poporodowo wykończona, o tyle w domu byłam wykończona tak samo, ale już domowo. Bycie wykończoną fizycznie w swoim naturalnym środowisku jest daleko bardziej znośne niż ten sam stan w placówce opieki medycznej, choćby i najbardziej klawej. Korzystając z tego stanu, który wymuszał pozycję horyzontalną i totalne olanie wszystkiego, co nie wiąże się z Dzieciątkiem, skupiłam się całkowicie na Dzieciątku właśnie. Nie rozpraszało już tyle rzeczy. Miła pani pielęgniarka już nie przychodziła o 5:29 mierzyć matkom ciśnienie i temperaturę. Nie zjawiała się kwadrans później pani sprzątająca, szeleszcząc nowiuśkim workiem na śmieci. Nie przychodził, w towarzystwie pań serwujących zupę mleczną, miły pan doktor, coby zobaczyć, jak tam się goją krocza miłym paniom, a drzemki Potomka nikt nie przerywał ważeniem i innymi atrakcjami. Nadszedł czas na dostrajanie się do siebie nawzajem, na dalsze budowanie więzi, na codzienne poznawanie się pełną parą. Czas uczenia się odpowiadania na potrzeby dziecka i czas uczenia się siebie w zupełnie nowej roli. Odtąd nic już nie będzie takie samo, jak było.
     
     Odkąd Następca Tronu jest po drugiej stronie brzucha, wiem już, że nie będzie mi dane zostać perfekcyjną panią domu. Jakoś nigdy z resztą nie miałam takich ambicji. Zdaje mi się też, że moje liczne plany i marzenia o dalekich podróżach muszą trochę zaczekać. Ale intuicja podpowiada mi, że ta najbardziej fascynująca podróż właśnie się zaczęła. Ot co!

,,Wychowanie dziecka jest jak podróż do miejsca, w którym się nigdy wcześniej nie było. Nim urodzi się dziecko, wyobrażasz sobie, jaka będzie ta podróż. Czytasz przewodniki. Planujesz drogę. Słuchasz przyjaciół, którzy już tam byli. Kiedy dziecko się urodzi i wyruszacie razem w podróż, rozpoznajesz niektóre z widoków i najważniejszych atrakcji. Jednak zarazem odkrywasz, że pod wieloma względami to miejsce nie ma nic wspólnego z przewodnikowymi opisami, a czasem w ogóle masz wrażenie, że uczestniczysz w innej wycieczce. Jednego dnia pogoda jest piękna, następnego nadchodzą rozstrajające nerwy burze. (...) Na szczęście po drodze są znaki, które mówią, czy jesteście na właściwej ścieżce. (...) Słuchając twojego dziecka, uczysz się języka. Im więcej wiesz o tej nowej, pełnej wyzwań okolicy, tym swobodniej się czujesz. Ostatecznie odkrywasz, że to cudowne miejsce i że nauczyłaś się tutaj wiele nie tylko o waszym dziecku, ale i o was samych. Rodzicielstwo, tak jak podróż, wymaga dostosowywania się do zmieniającej się sytuacji. Nie wszystko można zobaczyć, a w niektóre dni nie posuwasz się ani kroku naprzód. Ty i twoje dziecko odnajdziecie własną marszrutę. Jeśli jesteście elastycznie i uważni, u kresu drogi będzie was łączyć więź rodzica i dziecka". (W. i M. Sears, "Księga Rodzicielstwa Bliskości")



      Odtąd nic już nie będzie takie samo... To zdanie, w identycznym lub podobnym brzmieniu, spotykałam  niejednokrotnie na swojej ciążowej drodze. W szkole rodzenia, w książkach i oczywiście w niezastąpionych internetach. Nic już nie będzie takie samo... Nic nie będzie takie, jak wcześniej... Wszystko się zmieni.... Ciężarna Matko, jeśli to czytasz, wiedz że (nie, nie dzieje się nic złego;) )... No wiadomo, że nie będzie tak samo, jak przed pojawieniem się Potomka! Będzie inaczej, jeszcze weselej, jeszcze ciekawiej. Będzie też trudniej, czasem bardziej płaczliwie. Będzie głośniej. Będzie inaczej pachniało. Będzie ogromny chaos. I chwile niezmąconego spokoju. Będą pieluchy, które kończą się nagle i bez uprzedzenia. Będą stosy prania, które nie chce się samo powiesić i uprasować. Będą gile i łzy. I zasiusiane prześcieradło. Będą piękne uśmiechy i wesołe piski. Nieprzespane noce i przeleniuchowane dni. Totalne zmęczenie. I energia, o którą się nawet nie podejrzewałaś. Będziesz podpierać się nosem i zasypiać z twarzą w talerzu wystygłej zupy, by za chwilę tańczyć z dzieckiem w ramionach. Będzie kupa śmiechu i kupa na ubranku. Po tysiąckroć będziesz sprawdzać, czy dziecko oddycha, gdy śpi i czy woda do kąpieli jest w sam raz. Przez trzy dni będziesz pisać jednego posta na bloga, bo zawsze będzie coś ważniejszego do zrobienia (np. patrzenie, jak Dziecko uśmiecha się przez sen). Będzie inaczej, to fakt.
I twoje ciało będzie inne, zmienione. Pierwsze Dziecko przeszło bowiem drogę, której nikt jeszcze nie przeszedł. Przetarło szlak. Jest pionierem. Zostawiło ślady, pamiątki mówiące, że tędy szedł Człowiek. Rozstępy, linea negra, szersza miednica, szwy. To wszystko to taki podpis "Tu byłem". Znaki trudu i wysiłku, jakie stały się udziałem Dziecka i Matki. Chorągiewka zatknięta na zdobytym szczycie. A to dopiero początek wyprawy! I twój mężczyzna będzie inny, niby ten sam, ale jednak jakiś zmieniony. I nawet pies jakiś taki poporodowy. Wszystko się po prostu ubobasowi! To jest uniemowlakowienie rzeczywistości i tyle, normalne, tak właśnie ma być i tak jest dobrze.

     LeMatka dopiero rozpoczyna wyprawę i postanawia: niczego nie planować, zaakceptować zmienność i dbać, by niezmienna była tylko jedna rzecz: Miłość i Harmonia wewnątrz naszego stadka.

    A zatem, wszystko się zmieni... Mam też wrażenie, że w najbliższym czasie nie zrobię kariery naukowej. Mój doktorat leży odłogiem. I przyznam, że z ogromną frajdą, podekscytowaniem  radochą wybieram karierę bycia mamą. Będę pisać doktorat z Macierzyństwa. To dla mnie zaszczyt i wyzwanie takie, że ho ho! I jeszcze raz ho!

p.s. Wszystko się zmieni... Nic nie będzie takie samo... No, z tym "wszystko" i "nic", to lekka przeginka. Bo otóż gdy wróciłam z Pierworodnym ze szpitala okazało się, że: kapcie stoją tam, gdzie je porzuciłam, udając się do szpitala w celu zrodzenia Dziedzica; sąsiadka nadal rzuca pety za okno; światło słoneczne pada na ściany naszego pokoju dokładnie tak samo, jak w zeszłym roku o tej samej porze; na Zachodzie bez zmian.

p.s.II. Tak. Tego posta pisałam trzy dni.

   

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Nie śpię, bo składam tetrę

     Następca Tronu miał rano przygodę. Niezbyt przyjemną i zdecydowanie Następcy Tronu niegodną. Otóż, ni mniej ni więcej, tylko siusiu, w sensie mocz, wydobyło się z pieluchy. Górą. Na plecach (!). Nikt tego nie chciał, nikt do tego nie dążył, nikt tam nic nie majstrował. Nie sprawdziła się, nie pierwszy już raz, pewna wielorazowa pielucha, w którą tak bardzo wierzyłam, że byłam skłonna kupić od razu dziesięć. W ciemno. Bo takie ładne wzory, bo polska produkcja, bo wszyscy zachwalają. A tu taka niespodzianka. Nieładnie. Na szczęście kupiłam jedną kieszonkę i jeden otulacz tejże marki. Może wrócą do łask, kiedy Dziedzic podrośnie. Chociaż rozmiar one size jak nic mówi do mnie, że pasuje na każdy rozmiar. Tym bardziej powinien na Dziedzica, skoro ten do drobnych maluszków raczej nie należy. A tu taka lipa. Siusiu na zewnątrz, mokre ubranko i ogólne niezadowolenie w stadzie.
     
     Dziedzic używa przede wszystkim pieluch wielorazowych. Czasem też jednorazówek, bo nasz zbiór wielorazówek jeszcze nie jest całkiem skompletowany i czasem po prostu się kończą i nie ma zmiłuj. Trzeba prać, suszyć, a nic już na zmianę nie ma. Wtedy do akcji wkraczają jednorazówki. Kupiliśmy takie eko, ze skrobi kukurydzianej. Żeby dla Dziedzica były zdrowe. I żeby nie potknęły się o nie kiedyś Dziedzica praprawnuki, nurkując gdzieś w oceanie. No więc, te nasze eko włoskie pieluszki są naprawdę biodegradowalne. Producent nie kłamie. Rozkładają się dosłownie w biegu, już, teraz! Ściślej mówiąc - w trakcie montowania na pupince Następcy Tronu. Wystarczy za mocno złapać i kawałek zostaje w dłoni. Przynajmniej jestem spokojna, bo wiem, że są naprawdę eko. Więc niech się rwą, aż będą iskry szły, a co tam! Oprócz tej zalety mają też inną. Otóż szeleszczą melodyjnie, niczym foliówka na wietrze, uczepiona korony drzewa. W którejkolwiek części mieszkania jestem (choć najczęściej jestem w tej, co mój Umiłowany Potomek), super eko kukurydziana bio pieluszka zawsze da znać, że oto Dziedzic się poruszył. Drgnął. Ruszył paluszkiem. Powieką. Taka elektroniczna niania bez użycia prądu. Eko pełną gębą. Ale serio, jest jeszcze taki plus, że nie przeciekają. Są nieforemne, jakieś takie kanciaste i nie wiadomo, jak to założyć, bo pielucha już naciągnięta pod pachy, już myślę, czy nie wyciąć w niej jakoś z przodu otworu na oczy... No żesz, wyżej się nie da! A na pupince ciągle odstaje. I to w najbardziej niebezpiecznej strefie, w samym centrum wszelkich wyładować i erupcji. Ale nie przeciekają. Są takie mega eko foliowe, że cała zawartość, o ile nie wsiąknie we wkład (a raczej nie wsiąknie, bo ma nieco daleko), to z pewnością zatrzyma się w nogaweczce, tuż przed gumką, dzielącą tę strefę od reszty świata. W każdym razie, wszystko zostaje w środku. Zero przecieków. Jak na tajnym posiedzeniu jakiejś komisji, czy cóś.
 Podsumowując: jedna z popularniejszych wielorazów, polska i strasznie, po prostu tragicznie śliczna, przepuszcza siusiu w sposób nieskrępowany, nawet można powiedzieć, że z pewnym wdziękiem. Natomiast droga włoska ekologiczna pielucha rozkłada się - pardonsik, biodegraduje - zbyt nadgorliwie, jak na nasz gust. Poza tym, jest wszędzie, tylko nie tam, gdzie jest najbardziej w danej chwili potrzebna (niczym patrol policji, hłe hłe- ot, taki pieluchowy suchar poniedziałkowy).
     Pytam więc: czy z Dziedzicem jest coś nie tak? Czy on jest jakiś niewymiarowy? A może ja, zatroskana LeMatka, robię coś źle? Ale wszak mamy też inne wielorazowe pieluchy i inne jednorazowe. Próbowałam już różnych konfiguracji. Otulacz plus tetra i snappy, otulacz plus kieszonka, kieszonka plus dodatkowy booster konopny i wkład "sucha pielucha", tetra zakładana tak i siak, z prefoldem i bez, a nawet był zestaw otulacz plus jednorazówka (bo za duża, więc otulacz ją trzymał -nomen omen- w kupie) i jednorazówka plus wkład "sucha pielucha" (przy odparzającej zwykłej nieekologicznej jednorazówce, bo i takie zaliczyliśmy w awaryjnych sytuacjach). Wszystkie się świetnie sprawdzały, tylko ta jedna, śliczna koszmarnie i nie najtańsza, nie poddaje się żadnym kombinacjom. A ta druga, kukurydziana, jest zawsze zbyt kwadratowa. Przed założeniem, w trakcie przebywania na szlachetnym końcu pleców Następcy Tronu, a także wtedy, gdy z czystym sumieniem wyrzucam ją do śmieci (o ile się wcześniej nie rozłożyła). Jest kwadratowa i basta.

     Jestem na drugim roku studiów doktoranckich. Przynajmniej żywię taką nadzieję, że jeszcze jestem. Nie zaszkodziłoby, gdybym w chwilach wolnych od pochylania się nad Dziedzicem pisała doktorat. Byłoby to nawet całkiem na miejscu. Jak mam to jednak czynić, gdy w mej głowie kłębią się myśli okołopieluchowe? Zmienić temat doktoratu na bardziej bobasowy? A może po prostu zamiast pisać doktorat, którego nikt nie przeczyta, napiszę książkę i dam jej tytuł "Zakładanie pieluchy na 1000 sposobów". A mało to jest publikacji typu: "365 sposobów wiązania krawata", "Zastosowanie węzłów żeglarskich w motaniu apaszki", "Układanie serwetek na stole w 100 konfiguracjach" czy "Wiążemy nasze pantofle. Zachwyć gości nietuzinkowym splotem sznurówek"? Całe mnóstwo! Sama mam "Wyjdź z cienia. Podręcznik fikuśnego drapowania firanek" i "Jak położyć sztućce i zawstydzić sąsiadki". Więc czemuż to nie o pieluchach?
 Serio, tetrę składam, jakbym całe życie nic innego nie robiła. Origami. Pełna profeska. Wczoraj był chiński smok, dziś łabądek. Nie śpię, bo składam tetrę. Z kieszonkami, otulaczami i wszelkimi wkładami to samo. Poziom ekspert, a dopiero co byłam początkująca i myślałam, że formowanka to jakiś bawarski taniec ludowy z okazji dożynek. 
     Jeśli jednak nie sięgniecie po moją książkę, to pozwólcie, że podzielę się z Wami pewną obserwacją. Otóż w toku raptem dwumiesięcznego pieluchowania Dziedzica doszłam do pewnej prawdy, która jest punktem wyjścia w całej tej pieluchowej filozofii, pewnej zasady, wspólnej wszystkim typom pieluch i pup, jak świat długi i szeroki. Otóż: Im pielucha jest założona dalej od pupy, tym jest mniej skuteczna. Dla tych, co lubią tak bardziej naukowo: skuteczność pieluchy zmniejsza się wprostproporcjonalnie do jej odległości od bobasowego końca pleców. I jeszcze jedno, o czym warto pamiętać. Możesz wybrać klasyczne ułożenie pieluchy, zwiększając gwarancję, że nic nie przecieknie, albo postawić na motanie ekstrawaganckie, licząc się wprawdzie z pewną niechłonnością, ale za to mając pewność, że Twój potomek zada szyku w towarzystwie. Must have (czyli po prostu "musio-mieć") tej wiosny to ryba z tetry. Ta wykonana przeze mnie (zdjęcie poniżej) to akurat sandacz, ale możecie też złożyć sobie miętusa bądź głowacicę. Macie tu pełne pole do popisu. Po prostu ryba, a reszta to Wasza wyobraźnia (sugerowałabym jednak tetrowego karpia zarezerwować na zimową porę). 


Nie chłonie to niczego, właściwie nie wiadomo, jak to dziecku założyć i w ogóle, co z tym zrobić. Ale wygląda uroczo i o to chodzi! Moda nie pyta o wygodę (na przykład szpilki... obuwie, w którym czuję się, jakbym przemierzała betonowe alejki w źle dobranych łyżwach), więc do dzieła!

    Jeśli ktoś jest ciekaw, jakiej to marki wielorazówka nam szwankuje i jak nazywa się kukurydziana jednorazówka, niech zapłaci, to powiem. A jeśli producenci obu tych wynalazków chcą, żebym nie mówiła, to niech zapłacą więcej. To nie powiem. Czas start.

p.s. Jak pewnie Państwo raczyli zauważyć, tetrowy sandacz ma oko. Jest to oko zrobione z dwu różnej wielkości nakrętek od słoików. 100% recycling, który sprawia, że jest to jeszcze bardziej niepraktyczne, nieużyteczne i do-niczego-się-nie-nedające złożenie pieluchy. Ale jest za to jeszcze bardziej uroczo. I jeszcze bardziej eko. A nic tak nie cieszy LeMatki, jak możliwość tchnięcia nowego życia w śmiecia, skoro ten nie rozkłada się w trybie ekspresowym, niczym suto już omówiona kukurydzianka.

     No dobra, są rzeczy, które LeMatkę cieszą o wiele bardziej. Na przykład moment, gdy Dziedzic się przebudza i mówi "Le?". Krótkie, pytające "Le", które znaczy mniej więcej: "Gdzieś się oddaliła, Matko ma? Przechodzę ze snu w stan aktywności i proszę mi towarzyszyć". Zatem idę. Dobrego popołudnia!

piątek, 10 kwietnia 2015

Nasze stadko od kuchni (bardzo małej kuchni)

Jeśli ma się kuchnię wielkości jednoosobowej windy, jakieś metr na dwa, w dodatku bez piekarnika i bez okna, trudno aspirować do zostania blogerem kulinarnym. Ale, uwierzcie mi, mimo takiej tyci-kuchni wcale nie zalewamy ciągle wrzątkiem sproszkowanych ziemniaków czy innych frykasów, a gościom nie podajemy słonych paluszków i granulowanej cytrynowej herbaty. Oto co przygotował LeOjciec przed Świętami swojej ukochanej małżonce, która jakieś dwa tygodnie temu odstawiła białko mleka krowiego, a co za tym idzie- wszystkie sery, serki, sereczki, jogurty, kefirki, i - o zgrozo!- lody (uff, na szczęście odkryłam, że istnieją sojowe i nawet da się je kupić, nie oskubując się z całych oszczędności).

Serek, a raczej niby-serek z orzechów nerkowca. Włala!;)



A oto, jak to LeOjciec zrobił.

   Wziął nerkowce, ok. 1 szklankę. Moczył je ok. 2 godziny. Potem zmiksował z 1,5 szklanki lekko słodzonego mleka sojowego (takiego z kartonu, chociaż sami też potrafimy zrobić), sokiem z połowy cytryny, 4 łyżeczkami agar-agar i szczyptą soli. Potem masę przelał do garnka, zagotował. A potem pyrkało się jeszcze jakieś 3 minuty. Potem przełożył to do szklanej miski. Potem to zastygło, ochłodziło się (albo odwrotnie). Potem zrobiono temu zdjęcie. A potem zjedzono. I tyle. Narobił się, a już nawet okruszek nie został.
 A mógł kupić ziemniaki w proszku i zalać wrzątkiem...

 Całkiem serio, taki niby-serek jest naprawdę dobry. Na jego bazie zrobiłam paschę na Wielkanoc. Czyli wszystko tak, jak wyżej, ale na etapie gotowania wrzuciłam rodzynki, płatki migdałowe i syrop klonowy (ten akurat wlałam). Dodałabym tu zdjęcie, ale Dziedzic był na stronie i muszę pomóc mu to nieco ogarnąć... Poza tym, to nie jest blog kulinarny. Dobrego popołudnia!