wtorek, 22 marca 2016

Lulając trzynastomiesięcznego Dziedzica

Godzina 22:14. Dziedzic usypia na swoim materacyku dziennych drzemek. Usypia przy piersi. Trzynastomiesięczniak przy cycu? Patola! - powiedzą jedni. Laktoterror! - zawtórują drudzy. Cycki górą! - zakrzykną jeszcze inni.

A ja po prostu pragnę, by On już zasnął.

Zasypia. Powolutku, ale widzę, że odpływa. Powieki opadają. Matko, daj z prawej. A nie, czekaj, jeszcze z lewej nie dojadłem. Omniomniom. Też bym coś przekąsiła - myślę sobie. I wzdycham. Nieopatrznie robię to zbyt głośno. Dziedzic przerywa ssanie. Jedno oko się otwiera. Drugie pewnie też, ale nie widzę zza swego lewego karmnika. Patrzy. W tym patrzeniu jest pytanie. Nic, nic, Synuś, śpij. Aaa, kotki dwa. Buju buju. 
Znowu pije. Oczy się zamykają. O, to już chwilka i wstanę. Zjem, chałupę ogarnę, dokończę niedokończone, może jakiś relaks przy książce. Oczywiście, literatura o bobasowych sprawach, no ale przecie literatura. 
Jednak teraz najbardziej marzę o tym, by coś zjeść. Dziś nie było gazu. Wisiała kartka, uprzedzali. Niestety. Nie mogę mieć do nikogo pretensji. No ale przypomniałam sobie o tym dopiero, gdym rano próbowała odpalić to to, tę kuchenkę, palnik ten. Cisnę, duszę i nic. Aaa, dwudziesty pierwszy marca! Nici z ciepłego posiłku. Bobas dostał kaszkę instant, eko taką, a do niej owoce. LeMatka posiliła się waflami ryżowymi z keczupem i rukolą.
 Ale mniejsza z tym. Fakty są takie, że jest wieczór, noc już prawie, w moim brzuchu burczy, a Dziedzic wciąż nie śpi, choć zaraz, za chwilkę zaśnie. Taki nieprzykryty. Może przykryję? Nóżki gołe ma, bo portek od piżamy mu nie założyłam. Tylko pielucha i bluzka. No to może w nóżki chłodno. Hartuję go wprawdzie, ale może jednak ciągnie od drzwi balkonowych. To przykryję. Ostrożnie sięgam po kocyk. Na czuja, bo się obrócić nie mogę. Mam. Przykrywam powoli te moje niecałe dziesięć kilo szczęścia i myślami już jestem w lodówce. Błąd. Dziedzic wypuszcza pierś. Oczu nie otwiera, ale wiem że nie śpi. I nagle bach, klawy pomysł, robimy a kuku! Synuś nakrywa sobie głowę kocem. Potem odkrywa, i mym oczom ukazuje się ośmiozębny uśmiech. Potem powtórka. I znowu. A kuku. Milczę i czuję się z tym źle, że nie wchodzę w interakcję z własnym dzieckiem. Czuję się prawie wyrodna. Ale Bobas bawi się przednio. A kuku. Kocyk w górę, kocyk w dół. Przestań już - myślę sobie. I momentalnie czuję się z tym bardzo przeokropnie. Jak ja mogłam tak do niego pomyśleć? On tak sobie rozkosznie robi akuku tym puchatym kocykiem, takie ma dołeczki na rączkach, taki pogodny jest. Czego się czepiasz, stara? Czuję się jeszcze bardziej wyrodna, niż pięć minut temu. 
  Ok, znów mleko wkracza do akcji. Bobas ciumka i intonuje te swoje szamańskie, pierwotne, mleczne mruczando. Matko moja, tu już nic nie ma. Poproszę tę drugą. Mniomniom. Zegar tyka, jedzenie w szafkach i lodówce leży bezczynnie. Oby termin ważności nie minął, nim wybrzmią ostatnie tony tej mlecznej pieśni. Spoko, zasnął. Uff. Naprężam każdy mięsień, koncentracja na najwyższych obrotach. Czaję się, niby pantera do skoku. Jeszcze tylko muszę uwolnić pierś. Podłożyć palec, wysunąć. Wiecie, taki patent, żeby nie było głośnego cmoknięcia. Z reguły działa. Ale nie tym razem. Cmok. Mamo, gdzie idziesz? Jeszcze jem. Omniomniomniomniom. Dobra, zasnął i odwrócił buźkę w drugą stronę. Tym razem musi się udać. A gdzie tam, Dziedzic wykonuje jeden sprytny ruch i oto cały leży na swej matce. Ojej, jakie to kochane. Tuli tuli. Głaszczę złote kędziorki, gdy nagle ciszę przerywa odgłos wiertarki udarowej. No żesz...! A nie, to mój żołądek. Delikatnie, acz bez zbędnych ceregieli odkładam Dziecinę na materac. Ani drgnął. Hurra! Wstaję, ruszam. Kierunek - kuchnia. Po drodze staję na drewnianym klocku. Co mi się ciśnie na usta wie tylko ten, kto sam to przeżył. Jednak nie mogę wydać żadnego dźwięku, bo wówczas runie cały plan zjedzenia kolacji.
   I oto upragniona chwila, gdy stoję w kuchni pośród niepozmywanych naczyń, walających się obierków, śmieci, które wychodzą już z kubła. Uuu, ależ tu bałagan. Wewnętrzny głos mówi mi, że trzeba natychmiast to ogarnąć. Drugi głos rzecze: weź to olej i zjedz. Słucham ich obu i zagryzając ryżowego wafla biorę się za zmywanie. Jeszcze tylko stawiam na palnik (gaz już jest) gar pełen wody. Ugotuję sobie jaglanej kaszy, będzie super. Zjem z rodzynkami albo z dżemem. 
Na zegarze 23:22. Zmywam i jem. Nie, to nie jest nocne podjadanie. To walka o przetrwanie jest. 
Wtem! Słyszę jęknięcie. Ja je dobrze znam i wiem, co oznacza. Boję się odwrócić, boję się wyjść z kuchni. Chcę schować się do szafki, złożyć głowę na torbie z mąką gryczaną. Chcę tam siedzieć po ciemku, żując ryżowe wafle. Chcę zniknąć. W te pędy rzucam wszystko i pędzę do pokoju. Stoi na środku. Patrzy. Czeka. Śpij, Synku, jest noc, chodź, przytulę i pójdziemy spać. Dość szybko odpływa, bo też i podniósł się wcześniej w takim półśnie. Zasnął. Fajnie, wracam jeść. W tej sekundzie błogą ciszę rozdziera szczekanie. Pies sąsiadów. W mej głowie wybrzmiewa protest song o miejskich blokach wolnych od zwierzyny. Choć kocham zwierzątka bardzo. Jednak w tej chwili kocham tylko mojego śpiącego syna (który nie śpi, ale spać może w przyszłości, bliskiej, mam nadzieję). I kocham jedzenie. 
Dziedzic otwiera oczy. Nasłuchuje. Co robić? Jeśli powiem, że to piesek szczeka, to się zacznie rozmowa i nie daj Boże, Bobas przypomni sobie, że na ulicy Czereśniowej (taka seria książek) też jest piesek. I jeszcze gotów wstać i szukać tej książki. Jeśli nic nie powiem, to i tak zapyta. Będzie tak leżał i milczał pytająco. Zaryzykuję. To piesek szczekał, śpij już, Kochanie. Nie śpi, nasłuchuje. Piesek już milczy. Można nawet powiedzieć, że im bardziej Dziedzic nasłuchuje, tym bardziej psa nie słychać (jak w Puchatku, pamiętacie? Im bardziej Prosiaczek zaglądał do środka, tym bardziej Puchatka tam nie było). Ok, odpuścił temat. Pewnie zaśnie już, ułożył się na boczku, podłożył rączki pod policzek, nawet po mleko nie sięga. Tylko oczka zamknie i... stało się. Dojrzał był leżące obok materaca pudełko z kartami obrazkowymi. Mamo, daj to, chcę to oglądać. Śpij, Synuś, już jest późno. Mamo, chcę to oglądać, to jest mi potrzebne do rozwoju, Maria Montessori by mi pozwoliła. Synuś, masz mleko.
Omniomniom. Kotki dwa. W nóżki nie zimno? A może za ciepło? Szaro-bure obydwa. Mamo, daj z lewej, tu już nic nie ma. 
 A na kuchence w wielkim garze żałośnie bulgoce resztka wody.