poniedziałek, 26 października 2015

महात्मा czyli o pewnym człowieku wielkim duchem... | LeMatki 3/52

Jeśli uważnie przyjrzysz się któremuś z moich portretów, zobaczysz, że jestem chudzielcem ubranym w coś przypominającego białe prześcieradło. - Tak zaczyna się książka z serii "Nazywam się..." Jeśli nadal nie wiecie, o kogo chodzi, przytoczę jeszcze jeden fragment z pierwszej strony:
Kiedyś pewien bardzo znany pisarz pochodzący z mojego kraju, Indii, nazwał mnie Mahatma, co w moim języku oznacza Wielki Duchem. 
 Teraz już wiadomo, że chodzi o Mahatmę Gandhiego. 



 Seria "Nazywam się..." to biografie wybitnych postaci ze świata nauki, polityki, sztuki czy religii. LeMatka wybrała biografię Mahatmy, by ta jako pierwsza z serii znalazła się w biblioteczce Dziedzica.
Napisana w pierwszej osobie, lekkim językiem, bogato i apetycznie ilustrowana. O ważnym człowieku i jego ważnym życiu. Udało się ukazać tu jego wielkość, ale bez zbędnego patosu.





Na 64 stronach opisane został najważniejsze fakty z życia Gandhiego. Korzystając z okazji, LeMatka pozwoli sobie teraz w dużym skrócie opisać, kim był i cóż takiego uczynił Mohandas Karamchand Ghandi, zwany Mahatmą.

Urodził się 2 października 1869 roku w Porbandarze. Gdy miał zaledwie 13 lat ożenił się z Kasturbai Makharji. Tak uzgodniły rodziny Młodej Pary. Z tego małżeństwa miał czterech synów. Różnie Gandhiemu szło w szkole, ale w końcu, gdy miał 19 lat, dostał się na University College w Londynie, gdzie miał studiować nauki prawnicze. Przysiągł matce, że będzie przestrzegał wpojonych mu zasad, m. in. nie będzie jadł mięsa. Mimo to, mięsa spróbował, ale później zdecydował, już świadomie i wyniku własnych przemyśleń, pozostać wegetarianinem. Wstąpił nawet do brytyjskiego Stowarzyszenia Wegetarian. W tym czasie zaczął też interesować się szeroko pojętą teologią, czytał o hinduizmie i innych religiach.
Został przyjęty w poczet brytyjskiej palestry. W 1891 roku wrócił do Indii. Ne zrobił jednak w ojczyźnie kariery jako adwokat. Wyjechał na rok do pracy do Południowej Afryki. Tam doświadczył upokorzenia ze strony władz, które traktowały z góry Hindusów. Jako "kolorowy" doświadczył rasizmu i niesprawiedliwości na własnej skórze. To miało ogromny wpływ na kształtowanie się jego charakteru i postawy. Mimo, że jego kontrakt dobiegał końca, Gandhi zdecydował się nie wracać do Indii i podjął walkę o prawa mniejszości w Afryce Południowej. Na chwilę tylko pojawił się w Indiach w 1896 roku, zabrał żonę i dzieci, i wrócił do Afryki. Tam kontynuował walkę o polepszenie sytuacji Hindusów. Tam też po raz pierwszy użył swej najlepszej broni. Był nią pokojowy protest. Kluczową zasadą było tu powstrzymanie się od jakiejkolwiek przemocy. Tę zasadę biernego oporu nazwał satyagraha, czyli "siła prawdy".



Walka o prawa Hindusów trwała siedem lat. W tym czasie Gandhi był wielokrotnie aresztowany. Ostatecznie, pod naciskiem opinii publicznej, południowoafrykański rząd podjął rozmowy i zawarł kompromis z Gandhim. 

W 1915 roku Gandhi wrócił do Indii i wkrótce i tam zaangażował się w sprawy polityczne. Walczył o poprawę jakości życia ubogich, gromadził wokół siebie coraz więcej zwolenników i stawał się znany w całych Indiach. Wtedy też zyskał swój słynny przydomek. Słowo zapisane w języku hindi, które widnieje w tytule tego posta oznacza właśnie Mahatma. Po pewnym czasie Gandhi objął przywództwo w Indyjskim Kongresie Narodowym.
Dzięki walce Mahatmy Gandhiego, jego niezłomnej i konsekwentnej postawie, a także charyzmie, jaka spowodowała, że poszły zanim miliony, a oczy świata skierowane były na Indie, doszło w tym państwie do negocjacji niepodległościowych. W ich wyniku 15 sierpnia 1947 roku został proklamowany akt niepodległości.
Mahatma zginął 30 stycznia 1948 roku z rąk hinduskiego fanatyka Naturama Godze. 


To tak w skrócie. Wracając do samej lektury, to dobrze, że powstają książki, w których dzieci mogą poczytać nie tylko o przygodach fikcyjnego bohatera, ale też dowiedzieć się czegoś o tych prawdziwych. 

Lara Torro, Mariona Cabassa, Nazywam się... Mahatma Gandhi, wyd. Media Rodzina 2008. 

Wpis powstał w ramach akcji: 

Więcej o akcji "Czytanie to Wyzwanie" dowiecie się tutaj

poniedziałek, 5 października 2015

Muzyka z winyla: Unitra Fonica Fonomaster 76 #1

 Zapraszam do lektury bloga LeOjca! LeOjciec nie tylko bloguje o winylach, ale też co dwa tygodnie w Międzypokoleniowej Klubokawiarni na warszawskim Muranowie prowadzi Klub Czarnej Płyty. Takiż to z tego LeOjca winylomeloman :)

Muzyka z winyla: Unitra Fonica Fonomaster 76 #1: Jednym z istotnych elementów, a nawet najistotniejszym słuchania muzyki z czarnego krążka jest gramofon. Nigdy nie planowałem inwestować...

czwartek, 23 lipca 2015

LeMatka chce mniej!

     Już od jakiegoś czasu dojrzewałam do tego. Rozmyślałam, wyobrażałam sobie, jak to będzie, zastanawiałam się od czego zacząć. Ale wiedziałam, że chcę mniej! Mniej gratów, mniej bałaganu, mniej chaosu i sytuacji, gdy tego, co potrzebne, nie mogę znaleźć w natłoku rzeczy. Mniej przedmiotów, które "może się przydadzą" i tych, których szkoda wyrzucić/oddać/sprzedać, bo... coś tam. Mniej rupieci, śmieci, materii nieożywionej, która zabiera przestrzeń i powietrze, a często nie pozwala się skupić i zmusza do ciągłego sprzątania, polegającego na przenoszeniu z jednego miejsca na drugie lub sprytnego maskowania w terenie lub wciskania za coś, np. za szafę, żeby nie było widać. A potem i tak to trzeba wyjąć, bo kurz kocha takie rejony, te wzniesienia i doliny pudełek, toreb, kartonów, te zakamarki drobiazgów stojących na każdym kroku, na każdym meblu, te sterty papierów, pomiędzy które tak przyjemnie się wcisnąć, gdy się jest kurzem. Kocha i chętnie się na nich, w nich i pod nimi zadomawia. LeMatka pomyślała: "Dość!". 
I zdecydowała, że wprowadzi w życie

m i n i m a l i z m

     Jeszcze w czasie, gdy Następca Tronu zamieszkiwał tymczasowo przytulną mą macicę, rozpoczęłam wicie dlań gniazda. Oczyściłam wtedy przestrzeń domu z ogromnej ilości przeróżnych papierów. Były to głównie wszelkiej maści gazety i czasopisma, które czekały na przejrzenie. "W tej jest ciekawy artykuł, o, to chcę przejrzeć, z tego wyciąć przepis, o, a w tej sto dwudziestej dziewiątej, licząc od prawej, też jest coś ciekawego i ja to na pewno chcę przeczytać..." Zrobiła się całkiem pokaźna sterta, a nawet kilka stert. Zaczęłam ambitnie, bo przeglądałam każdy periodyk, wycinając przepisy i skanując co ciekawsze treści "na potem". Część czytałam na bieżąco. Uświadomiłam sobie jednak, że jest to paskudna marnacja czasu, i zaniechałam jej po kilku dniach. Wynieśliśmy prasę i inne papiery na śmietnik, a raczej położyliśmy obok śmietnika, coby jakiś zbieracz makulatury mógł skorzystać. Część czasopism została też podrzucona na półki opatrzone napisem "Dary dla czytelników" w pobliskiej Bibliotece. Pozbycie się papierzysk nie zmieniło jakoś radykalnie naszego gniazda w oazę porządku, ale  był to kroku ku zmianie na lepsze.
     
     Minimalizm to życie bez zbytku, bez nadmiaru, bez przepychu. To świadomość, że lepiej wybrać "przeżywać, doświadczać, być" zamiast "kupować, gromadzić, mieć". To uwolnienie się od ciężaru dobytku materialnego. Postawienie na jakość, nie na ilość. To więcej przestrzeni i więcej czasu. Odrzucając bałagan, zarówno w rzeczach, jak i w nagromadzeniu zajęć, odrzucając pośpiech i gonitwę za posiadaniem, zyskuję więcej czasu i miejsca na to, co naprawdę dla mnie ważne. Wreszcie, minimalizm to podejście ekologiczne, ekonomiczne i ewangeliczne, czy też po prostu etyczne. Nie potrzebuję mieć więcej pieniędzy, żeby móc kupić więcej rzeczy. Odrzucając konsumpcjonizm, nie nakręcam zbędnej produkcji, generuję mniej śmieci, nie marnotrawię dóbr, przetrzymując je bezużytecznie latami, podczas gdy komuś mogłyby się przydać. 

Mnie to przekonuje, a Ciebie? :)
  
     Odkąd pamiętam, zawsze gromadziłam. W dzieciństwie zbierałam kartki pocztowe, naklejki, komiksy, pluszowe króliki, przypinki. Był nawet taki epizod, że w wieku 10 lat kolekcjonowałam wieczka po jogurtach.  Do tego oczywiście przeróżne pamiątki, od tych naprawdę cennych, czyli fotografii i listów, po te różne cholerstwa, nabyte za ostatni grosz na szkolnych wycieczkach. Przez całe dotychczasowe życie kupowałam olbrzymie ilości książek. I sporo ubrań, głównie jakieś oryginalne okazy z secondhandów. Teraz też kolekcjonuję rzeczy. Mąż także. Wiąże się to z naszymi pasjami, hobby i tym, czym akurat się zajmujemy. A zajęć jest dużo. Od kilku lat prowadzimy założone przez nas Stowarzyszenie skupiające pasjonatów kolejnictwa. Stąd pokaźna kolekcja kolejarskich czapek, mundurów i różnych drobiazgów. I oczywiście elektryczna kolejka. Prowadzimy też wspólnie internetowy projekt Retronomia. Tym razem więc zbiór przeróżnych naczyń i drobiazgów rodem z PRL. LeMatka tworzy rękodzieło w szerokim tego słowa znaczeniu. Są więc w naszym domu materiały do szycia maskotek, elementy do robienia biżuterii itp. I jeszcze winyle. LeOjciec pisze bloga o płytach winylowych, a ostatnio prowadzi też Klub Czarnej Płyty w pobliskiej Międzypokoleniowej Klubokawiarni. Kupujemy też książki, w naszym domu jest niezmiennie mnóstwo książek. A w przypadku LeMatki także tona ubrań.
     Podejmuję wyzwanie. Krok po kroku oczyszczać będę życiową przestrzeń z tego, co zbędne. Każdy mebel, każdy kąt mieszkania. Zaczynam od szafy. Potem ruszę dalej.
Ale nie tylko o rzeczy chodzi, ale też uwolnienie umysłu od zbędnych myśli, filtrowanie docierających do niego informacji.
Zwolnienie, celebrowanie momentu.
Zamiast rzeczy chcę zbierać przede wszystkim wspomnienia i nastroje. Relacje z ludźmi i ze światem. Radość dnia dzisiejszego zamiast materialnych planów na jutro, które to plany często tak wysoko stawiają nam poprzeczkę, że nic tylko popaść we frustrację.
Chcę cieszyć się z tego, co mam. Przyjąć, że to wystarczy i nie potrzebuję więcej. Mogę chcieć więcej, oczywiście. Ale nie muszę. Takie uwalniające odrzucenie jakiejkolwiek presji, by coś mieć, by mieć więcej, by coś posiąść, przywłaszczyć, zdobyć. Nie muszę. Tak jak nie muszę robić tysiąca rzeczy. Jak już wspomniałam, zajęć w moim życiu nie brakuje. Stowarzyszenie, Retronomia, blog, doktorat, różne formy społecznej aktywności. Dopóki widzę w czymś sens i sprawia mi to radość, albo daje satysfakcję, będę to robić. Ale wiem, że nie muszę, że mogę odpuścić na chwilę lub na dłużej. Że może być tego mniej, ale ważne, żeby miało to sens. Podsumowując, nie chodzi o to, żeby wszystkiego się pozbyć, niczego nie kolekcjonować, nie robić nic ponad to co konieczne i tylko usiąść w pustym pokoju i gapić się za okno, pijąc malutką kawkę w pożyczonej od sąsiadki filiżance. Rzecz w tym, żeby wszystko co mamy i robimy było dla nas rzeczywiście istotne.
Żeby przedmioty nie były celem samym w sobie, a konsumpcjonizm - sposobem na życie. 

Czasem mniej znaczy więcej.














piątek, 17 lipca 2015

Ciasto jogurtowe w autorskiej wersji LeMatki. Odsłona pierwsza.

    Przyznam, że bardzo lubię dość słodkie i ciut tłuste ciasto jogurtowe, na które przepis dała mi moja własna Matula, a więc Dziedzica Babcia. W oryginalnym przepisie w skład tego ciasta wchodzą: 

- kubeczek jogurtu naturalnego
- 3 kubeczki mąki pszennej (w sensie kubeczki po jogurcie)
- 1,5-2 kubeczki cukru
- 1 kubeczek oleju rzepakowego
- 3 jaja
- łyżeczka cukru waniliowego
- 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia.

Wszystko się miesza i wylewa do blachy, a potem piecze. Koniec. Proste, szybkie, smaczne, tłuste i słodkie. 
Ja jednak postanowiłam całkowicie zmodyfikować przepis i zrobiłam ciasto jogurtowe w wersji bezglutenowej, wegańskiej i bez białego cukru. Tak, tak, wegańskie, ale nadal jogurtowe, albowiem nie jest tajemnicą, że można sobie kupić jogurt, który nie ma nic wspólnego z nabiałem. Np. sojowy. Takiego właśnie użyłam do ciasta. Oto własny, autorski, LeMatkowy przepis na...

ciasto jogurtowe

- 1 szklanka jogurtu sojowego
- 1,5 szklanki mąki kukurydzianej
- 1,5 szklanki mąki jaglanej
- pół szklanki oleju rzepakowego
- pół szklanki oleju lnianego
- pół szklanki cukru trzcinowego
- pół szklanki  ksylitolu (cukier brzozowy)
- 6 łyżek mąki z tapioki rozrobione w ok. 4 łyżkach wody (to zamiennik jajek)
- 2 łyżki syropu klnowego
- 2 łyżki śmietanki ryżowej

Tak jak w wersji pierwotnej, wszystko wymieszałam i wylałam do formy - keksówki. 
Wyszło naprawdę klawe, urosło niemal pod sam sufit i nawet LeOjciec powiedział, że smaczne. Czyli naprawdę smaczne, bo LeOjciec ma dość wymagające kubki smakowe jeśli chodzi o ciasta. 


 Niebawem LeMatka przygotuje ciasto jogurtowe w kolejnej odsłonie według własnego pomysłu. Po tym opisanym wyżej nie zostało już śladu. Szczerze mówiąc, nie było go już następnego dnia. Właściwie, to zniknęło w ciągu 12 godzin od wyjęcia z prodiża. 
p .s. To jest ciasto, o którym wspominałam w poście o budyniu karobowym o tu, tu.
Dobrego dnia!


czwartek, 25 czerwca 2015

Kto to widział?! | LeMatki 2/52

     Dziedzic jest jeszcze słaboczytającym bobasem. Jak to bobas. Ale LeMatka i LeOjciec nie mogą się powstrzymać przed kupowaniem dlań książek. Bo przecież lada moment Dziedzic może zechcieć zrelaksować się przy dobrym kawałku szeroko pojętej literatury dziecięcej. Takim naprawdę dobrym kawałkiem jest książka "Kto to widział? Przewodnik dla dzieci po Łazienkach Królewskich". Napisana przez Izabelę Koczkodaj, zilustrowana przez Agatę Dudek i Małgorzatę Nowak  i dzieci, o czym zaraz wspomnę, a wydana przez Wydawnictwo Dwie Siostry we współpracy z Ośrodkiem Edukacji Muzealnej Muzeum Łazienki Królewskie. Kto to widział, żeby bazgrać, pisać, rysować po przewodniku!? Ależ po tym nie tylko wolno, ale nawet wypada!
 

  We wstępie można przeczytać, że to, jak będzie wyglądał przewodnik, zależy także od czytelnika. Rzeczywiście, jest tu olbrzymia przestrzeń, po której dziecko może puścić wolno bizony i rącze jelenie swej wyobraźni, wydeptywać nimi nowe szlaki i kreować przewodnikową rzeczywistość. Dziecko staje się współautorem. LeMatka uwielbia takie książki, które nie boją się cudzej inwencji, które zapraszają do bazgrolenia, uzupełniania, rysowania, ale nie podają gotowych recept. Takie książki niedokończone, gdzie czytelnik może snuć swoją własną opowieść. Hulaj, wyobraźnio!



Książka od a do z to po prostu majstersztyk. Ilustracje są tak apetyczne i komiczne, że nie wiem, czy mogłyby być bardziej. Jednak autorami nie są tylko pani Nowak i pani Dudek, ale też dzieci: pacjenci z Centrum Zdrowia Dziecka w Międzylesiu i dzieci z Przedszkola nr 411 Akademia Króla Stasia. Ich prace zostały pięknie wkomponowane w całość i wyglądają tyleż cudnie, co profesjonalnie. Wszyscy autorzy prac zostali wymienieni na str. 128.
  

Jest tu mapka Łazienek, przewodnik zaprasza więc do wspólnego wędrowania, a potrzebne materiały plastyczne czekają na miejscu w kasach. Wystarczy spytać o specjalny koszyczek, jak pisze Autorka. 
W Przewodniku można stworzyć własny zielnik, są też ćwiczenia buzi, czyli takie różne językowe wygibasy do poczytania na głos. Można napisać własne menu na obiady czwartkowe, zaprojektować własny pawilon, czy narysować peruki damom w sali balowej. I wiele wiele więcej! A na końcu książki jest gra domino do wycięcia.




     Dużo samozaparcia kosztuje LeMatkę i LeOjca, by poczekać aż Dziedzic podrośnie i sam pouzupełnia sobie książkę "Kto to widział?". Korci nas, żeby złapać za ołówki i dorysować chociaż jedną perukę, chociaż jednego ptaszka na drzewie. Ale ćwiczymy cierpliwość i czekamy na wspólną z Dziedzicem przygodę w Łazienkach Królewskich w towarzystwie tej wyjątkowej książki.

Izabela Koczkodaj, Kto to widział? Przewodnik dla dzieci po Łazienkach Królewskich, Wyd. Dwie Siostry i Ośrodek Edukacji Muzealnej Muzeum Łazienki Królewskie, Warszawa 2011. 
Ilustracje: Agata Dudek, Małgorzata Nowak, a także: Agnieszka Cebula, Jaś Czerwienno, Julia Stawicka, Dariusz Sroczyński, Marek Dylewski, Piotr Gwóźdź, Sylwia Krelska, Mateusz Jurczak, Kajetan Pałęcki, Kamil Magdziarz, Olgierd Macuga, Agata Tęcza, Mikołaj Niedbalski, Szymon Kujawski, Ola Tobolska, Malwina Grabowska, Stanisław Brasse, Eliza Zalewska, Natalia Wasilewska, Jakub Ostasz, Adam Stelmaszewski, Magdalena Pierzchała, Stanisław Pudło, Tomasz Jurczak, Karolina Zduńczyk, Olgierd Luboiński, Jakub Trykacz.

Wpis powstał w ramach akcji:

LeMatki tygodnie są nieco dłuższe, niż takie kalendarzowe, ale tym razem postaram się, by następna książka została opisana już za tydzień;)

 Więcej o akcji można przeczytać pod tym oto linkiem.


sobota, 23 maja 2015

Budyń | Przepis LeMatki na klawy wegański deser

Dawno już nie pisała LeMatka na blogu, a tyle ma tematów rozpoczętych. Zestresowana tym faktem poszła i zrobiła sobie budyń. Bo słodki i dobry. A nie był to budyń  jakiś tam z proszku. O nie! To był budyń, który LeMatce przyszedł do głowy i który sama zrobiła. I choć to nie jest blog kulinarny, to teraz nastąpi ni mniej ni więcej, tylko podanie przepisu na pyszny, lematkowy, wegański i bez cukru...

budyń karobowy

Co potrzeba? Ano potrzeba:
- ok. 300 ml mleka konopnego;
- ok. 30 g (LeMatka brała na oko) bio margaryny;
- 2 łyżki syropu z agawy;
- 2 czubate łyżki karobu;
- mąka z tapioko (na oko);
- łyżka śmietanki ryżowej.

Tłuszcz roztapiamy w rondelku, dodajemy mleko, syrop i karob. Niech sobie zacznie pyrkać. Potem dodajemy mąkę z tapioki (wcześniej rozrabiamy w chłodnej wodzie, coby gładkie było). Nie wiem, ile tej mąki. Im bardziej chcemy gęsty budyń, tym więcej jej dajemy. Ale spokojnie, ostrożnie, żeby gips się nie zrobił! No. To potem niech się dalej pyrka, niech będą takie bąbelki- znaczy, że się gotuje. I niech sobie gęstnieje. A jak uznamy, że już, to już. Przekładamy do jakiejś tam miseczki, filiżanki czy innego naczynia. Polewamy śmietanką ryżową. Fin. 



p.s. W przeddzień swoich urodzin LeMatka zrobiła eksperymentalne ciasto. Eksperyment się powiódł. Niebawem pojawi się przepis.



czwartek, 7 maja 2015

O niesfornym Heniu, co odpowiadał nie na temat... | LeMatki nr 1/52

     Razu pewnego, a dokładnie w Wigilię roku 2014, nasze Jaśnie Niemowlę, będące wtedy jeszcze w macicy LeMatki, otrzymało pod choinkę prezent. Był to prezent zacny bardzo, nabyty przez LeMatkę i LeOjca drogą kupna, bo się po prostu nie mogli powstrzymać. Ujrzeli, a nawet dokładnie się zapoznali przed zakupem, i pokochali, zaśmiewając się przy tym gromko. Zapakowali w ozdobny papier, napisali, że dla Dziedzica. W Wigilię LeMatka, Dziedzica chcąc wyręczyć (bo nie bardzo miał jak sam rozpakować), jęła rwać papier ozdobny. A tam...

KUPA SIKU 
     
Spokojnie. To tytuł książki.

 No wiecie Państwo? Żeby książkę taką... I to dla dzieci... Co za czasy!

Ależ "Kupa siku" to bardzo klawa pozycja literacka! I to zarówno pod względem treści jak i ilustracji. Autorką jest Stephanie Blake, Amerykanka w Paryżu, pisząca po francusku, lat 47.  "Kupa siku" to pierwsza z serii jej kolorowych książek o Heniu. 


Henio jest białym króliczkiem o różowych rumieńcach. Bardzo uroczo i słodko, jak na króliczka przystało. Szkopuł jest jednak taki, że Henio (w wieku bliżej nie określonym, ale zdecydowanie jest to jeszcze maluch) przechodzi fazę powtarzania w kółko dwóch słów: "Kupa siku". Ot, taka heniowa mantra. Nieważne, o co zapyta go mama, tata, czy siostra. Henio zawsze odpowie "kupa siku". Czemu akurat te dwa słowa, takie niezbyt higieniczne, nieapetyczne i ogólnie niesalonowe? To już wie tylko Henio. Jakaś taka w nim przekora, żeby mówić to, co niezbyt wypada mówić. Pewnego razu nasz niesforny bohater spotkał wilka, który grzecznie spytał, czy może go zjeść.
    

A że otrzymał niewiele mu mówiącą odpowiedź, zjadł króliczka Henia. Powiało grozą, ale nie taki znowu straszny wilk, jak go już nieraz w bajkach oczerniono. Wprawdzie Henia dobrowolnie nie zwrócił, ale zaniemógł. Zapadł na niestrawność. Po prostu nasz mały bohater zaszkodził wilkowi. Zawezwano doktora, któym okazał się być ojciec Henia. Widocznie była to mała lokalna społeczność, bo zbieg okoliczności naprawdę jak na bajkę przystało. Ojciec-doktor bezpardonowo, bo przez przełyk wilka, wyciągnął swego syneczka z powrotem. Wilk odetchnął z ulgą. Henio natomiast przestał mówić "kupa siku".

Jaki z tego morał?

 Żaden. 
Nie jest to bowiem koniec bajki. Przekorna niesforność króliczka Henia wzięła górę. Jaki więc był finał? Myślałam najpierw, że streszczę tę uroczą bajeczkę od początku do końca. Ale nie zrobię tego. Przeczytajcie sobie Państwo sami. Nie chcę nikomu odbierać tego przyjemnego uczucia, jakiego razem z LeOjcem doświadczyliśmy. Uśmialiśmy się, że hej. Morału nie znaleźliśmy. Co nie oznacza, że książka pozbawiona jest sensu. Więcej nawet, płynie z niej wbrew pozorom, pożyteczna nauka! 
     Pozwólcie Państwo, że w paru punktach przedstawię, jaka to nauka i jakie prawdy płyną z książki "Kupa siku" i jakież to różnorodne ma ona zalety:
  • Cała rodzina króliczka Henia odznacza się ogromną cierpliwością i nie próbuje wyperswadować Heniowi głupiutkiego nawyku przemocą, szantażem czy metodą kar i nagród. Zdaje się, że godzą się, by Henio doświadczył po prostu konsekwencji swojego zachowania i wyciągnął wnioski. W pełnej wolności. Rodzicielstwo bliskości i porozumienie bez przemocy pełną gębą.
  • Henio szybko doświadcza owych konsekwencji. Wilk go zjada. Jest przyczyna i jest skutek. Henio będzie odtąd mądrzejszy o tę jedną naukę. To znaczy powinien być... mógłby... no niestety, nie będzie.
  • Książka uczy, jak ważna jest skuteczna komunikacja. Proste: nie zrozumieją cię, to cię zjedzą. Komunikacja i jeszcze raz komunikacja. Dorośli powinni też to przeczytać.
  • Postać wilka jako negatywnego bohatera najpierw wywołała mój wewnętrzny protest. Oto znowu to piękne, dostojne zwierzę pokazywane jest dzieciom jako "ten zły". Ale przypominając sobie, jaki fatalny PR zrobili wilkowi autorzy Czerwonego Kapturka czy Trzech Świnek, doceniłam fakt, że pani Stephanie Blake oddemonizowała nieco pięknego canis lupus. Wilk nie czai się niecnie na króliczka, nie niszczy mu domku, nie podszywa się pod schorowanego członka rodziny. Nie ukrywając swojej tożsamości ani zamiarów, po prostu uczciwie zadaje Heniowi pytanie. Głęboko wierzę, że gdyby otrzymał odpowiedź odmowną, zadowoliłby się zupką w proszku albo miską sałaty. Poza tym, ów Wilk to nie jakiś żyjący z dnia nadzień renegat, socjopata, nie płacący podatków i ukrywający się w swojej zarastającej kurzem samotni. Wilk, który zjada Henia, to żonaty, ustatkowany jegomość, mający dom i korzystający z opieki medycznej. Lekarza wzywa telefonicznie, więc i zdobycze techniki nie są mu obce. A skoro udaje mu się połączyć z placówką medyczną, znaczy, że regularnie opłaca rachunki. Jest przyzwoicie odziany, nie biega po lesie bez gaci. Można więc uznać, że epizod z tak przedmiotowym potraktowaniem Henia jest raczej jakąś chwilową słabością, a nie ciemną atawistyczną stroną wilka, która stale bierze w nim górę. Jest to krok milowy ku zerwaniu ze stereotypem złego wilka. I to jest zdecydowanie zaletą tej książki. LeMatka się cieszy i jest pełna nadziei.
  • Promocja roślin jako jedzenia odpowiedniego dla małego króliczka i dziecka w ogóle. Henio dostaje bowiem na śniadanie miskę szpinaku. Akcent prowegetariański, poniekąd, choć bardzo subtelny. LeMatka pieje z zachwytu.
  • Ilustracje! Po prostu cudnie nieidealne. Takie słodko-przaśne. 
  • Zaletą jest też to, że na "Kupa siku" się nie kończy. Jest to pierwsza książka w serii o Heniu i niech ich będzie jak najwięcej.
  • Ta książka jest komiczna. My, rodzice Dziedzica, śmiejemy się, ilekroć ją czytamy. Nie mamy pojęcia, co to będzie, gdy przeczyta ją kiedyś Dziedzic. Więcej nawet: obawiamy się, że zamiast wynieść z niej jakąś naukę, zacznie naśladować przekornego króliczka i nijak nie będziemy mogli się z naszym Potomkiem dogadać. Strach jest. Ale ubaw jeszcze większy. 

LeMatka poleca książkę "Kupa siku" jako smakowitą ucztę dla każdego, niezależnie od wieku. Poprawa humoru gwarantowana. A że morału nieco brak, puenta niejasna, Henio niereformowalnym być się zdaje... No i co? Czy każda książka adresowana do dzieci musi być umoralniającą powiastką i przestrogą dla dziateczków? Nie musi. Czasem fajnie jest się po prostu pośmiać.

Stephanie Blake "Kupa siku", wyd. Dwie Siostry, Warszawa 2014.

Wpis w ramach bardzo klawej akcji:



Szczegóły akcji o tutaj, tutaj!

p.s. Ja, LeMatka, oświadczam, że jestem w trakcie pisania tekstu o krzywdzącym stereotypie wilka w bajkach. Wilk zdecydowanie nie zasłużył na taką reklamę.

p.s. 2. Niedługo na blogu nr 2 z 52 w ramach akcji blogowej. A co to będzie za książka? Dowiecie sięMili Państwo już za tydzień.

p.s. 3. Będzie też o umoralniających powiastkach pełnych groźnych przestróg. Takich starych powiastkach. Będzie groźnie. I umoralniająco, rzecz jasna.

Tymczasem, niech Wam bzy pachną pod oknami!






wtorek, 21 kwietnia 2015

Zmiany, zmiany, zmiany...czyli o podróży w nieznane

      Po niecałych trzech dobach pobytu w szpitalu przybyliśmy z Potomkiem do domu. O ile w szpitalu byłam poporodowo wykończona, o tyle w domu byłam wykończona tak samo, ale już domowo. Bycie wykończoną fizycznie w swoim naturalnym środowisku jest daleko bardziej znośne niż ten sam stan w placówce opieki medycznej, choćby i najbardziej klawej. Korzystając z tego stanu, który wymuszał pozycję horyzontalną i totalne olanie wszystkiego, co nie wiąże się z Dzieciątkiem, skupiłam się całkowicie na Dzieciątku właśnie. Nie rozpraszało już tyle rzeczy. Miła pani pielęgniarka już nie przychodziła o 5:29 mierzyć matkom ciśnienie i temperaturę. Nie zjawiała się kwadrans później pani sprzątająca, szeleszcząc nowiuśkim workiem na śmieci. Nie przychodził, w towarzystwie pań serwujących zupę mleczną, miły pan doktor, coby zobaczyć, jak tam się goją krocza miłym paniom, a drzemki Potomka nikt nie przerywał ważeniem i innymi atrakcjami. Nadszedł czas na dostrajanie się do siebie nawzajem, na dalsze budowanie więzi, na codzienne poznawanie się pełną parą. Czas uczenia się odpowiadania na potrzeby dziecka i czas uczenia się siebie w zupełnie nowej roli. Odtąd nic już nie będzie takie samo, jak było.
     
     Odkąd Następca Tronu jest po drugiej stronie brzucha, wiem już, że nie będzie mi dane zostać perfekcyjną panią domu. Jakoś nigdy z resztą nie miałam takich ambicji. Zdaje mi się też, że moje liczne plany i marzenia o dalekich podróżach muszą trochę zaczekać. Ale intuicja podpowiada mi, że ta najbardziej fascynująca podróż właśnie się zaczęła. Ot co!

,,Wychowanie dziecka jest jak podróż do miejsca, w którym się nigdy wcześniej nie było. Nim urodzi się dziecko, wyobrażasz sobie, jaka będzie ta podróż. Czytasz przewodniki. Planujesz drogę. Słuchasz przyjaciół, którzy już tam byli. Kiedy dziecko się urodzi i wyruszacie razem w podróż, rozpoznajesz niektóre z widoków i najważniejszych atrakcji. Jednak zarazem odkrywasz, że pod wieloma względami to miejsce nie ma nic wspólnego z przewodnikowymi opisami, a czasem w ogóle masz wrażenie, że uczestniczysz w innej wycieczce. Jednego dnia pogoda jest piękna, następnego nadchodzą rozstrajające nerwy burze. (...) Na szczęście po drodze są znaki, które mówią, czy jesteście na właściwej ścieżce. (...) Słuchając twojego dziecka, uczysz się języka. Im więcej wiesz o tej nowej, pełnej wyzwań okolicy, tym swobodniej się czujesz. Ostatecznie odkrywasz, że to cudowne miejsce i że nauczyłaś się tutaj wiele nie tylko o waszym dziecku, ale i o was samych. Rodzicielstwo, tak jak podróż, wymaga dostosowywania się do zmieniającej się sytuacji. Nie wszystko można zobaczyć, a w niektóre dni nie posuwasz się ani kroku naprzód. Ty i twoje dziecko odnajdziecie własną marszrutę. Jeśli jesteście elastycznie i uważni, u kresu drogi będzie was łączyć więź rodzica i dziecka". (W. i M. Sears, "Księga Rodzicielstwa Bliskości")



      Odtąd nic już nie będzie takie samo... To zdanie, w identycznym lub podobnym brzmieniu, spotykałam  niejednokrotnie na swojej ciążowej drodze. W szkole rodzenia, w książkach i oczywiście w niezastąpionych internetach. Nic już nie będzie takie samo... Nic nie będzie takie, jak wcześniej... Wszystko się zmieni.... Ciężarna Matko, jeśli to czytasz, wiedz że (nie, nie dzieje się nic złego;) )... No wiadomo, że nie będzie tak samo, jak przed pojawieniem się Potomka! Będzie inaczej, jeszcze weselej, jeszcze ciekawiej. Będzie też trudniej, czasem bardziej płaczliwie. Będzie głośniej. Będzie inaczej pachniało. Będzie ogromny chaos. I chwile niezmąconego spokoju. Będą pieluchy, które kończą się nagle i bez uprzedzenia. Będą stosy prania, które nie chce się samo powiesić i uprasować. Będą gile i łzy. I zasiusiane prześcieradło. Będą piękne uśmiechy i wesołe piski. Nieprzespane noce i przeleniuchowane dni. Totalne zmęczenie. I energia, o którą się nawet nie podejrzewałaś. Będziesz podpierać się nosem i zasypiać z twarzą w talerzu wystygłej zupy, by za chwilę tańczyć z dzieckiem w ramionach. Będzie kupa śmiechu i kupa na ubranku. Po tysiąckroć będziesz sprawdzać, czy dziecko oddycha, gdy śpi i czy woda do kąpieli jest w sam raz. Przez trzy dni będziesz pisać jednego posta na bloga, bo zawsze będzie coś ważniejszego do zrobienia (np. patrzenie, jak Dziecko uśmiecha się przez sen). Będzie inaczej, to fakt.
I twoje ciało będzie inne, zmienione. Pierwsze Dziecko przeszło bowiem drogę, której nikt jeszcze nie przeszedł. Przetarło szlak. Jest pionierem. Zostawiło ślady, pamiątki mówiące, że tędy szedł Człowiek. Rozstępy, linea negra, szersza miednica, szwy. To wszystko to taki podpis "Tu byłem". Znaki trudu i wysiłku, jakie stały się udziałem Dziecka i Matki. Chorągiewka zatknięta na zdobytym szczycie. A to dopiero początek wyprawy! I twój mężczyzna będzie inny, niby ten sam, ale jednak jakiś zmieniony. I nawet pies jakiś taki poporodowy. Wszystko się po prostu ubobasowi! To jest uniemowlakowienie rzeczywistości i tyle, normalne, tak właśnie ma być i tak jest dobrze.

     LeMatka dopiero rozpoczyna wyprawę i postanawia: niczego nie planować, zaakceptować zmienność i dbać, by niezmienna była tylko jedna rzecz: Miłość i Harmonia wewnątrz naszego stadka.

    A zatem, wszystko się zmieni... Mam też wrażenie, że w najbliższym czasie nie zrobię kariery naukowej. Mój doktorat leży odłogiem. I przyznam, że z ogromną frajdą, podekscytowaniem  radochą wybieram karierę bycia mamą. Będę pisać doktorat z Macierzyństwa. To dla mnie zaszczyt i wyzwanie takie, że ho ho! I jeszcze raz ho!

p.s. Wszystko się zmieni... Nic nie będzie takie samo... No, z tym "wszystko" i "nic", to lekka przeginka. Bo otóż gdy wróciłam z Pierworodnym ze szpitala okazało się, że: kapcie stoją tam, gdzie je porzuciłam, udając się do szpitala w celu zrodzenia Dziedzica; sąsiadka nadal rzuca pety za okno; światło słoneczne pada na ściany naszego pokoju dokładnie tak samo, jak w zeszłym roku o tej samej porze; na Zachodzie bez zmian.

p.s.II. Tak. Tego posta pisałam trzy dni.

   

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Nie śpię, bo składam tetrę

     Następca Tronu miał rano przygodę. Niezbyt przyjemną i zdecydowanie Następcy Tronu niegodną. Otóż, ni mniej ni więcej, tylko siusiu, w sensie mocz, wydobyło się z pieluchy. Górą. Na plecach (!). Nikt tego nie chciał, nikt do tego nie dążył, nikt tam nic nie majstrował. Nie sprawdziła się, nie pierwszy już raz, pewna wielorazowa pielucha, w którą tak bardzo wierzyłam, że byłam skłonna kupić od razu dziesięć. W ciemno. Bo takie ładne wzory, bo polska produkcja, bo wszyscy zachwalają. A tu taka niespodzianka. Nieładnie. Na szczęście kupiłam jedną kieszonkę i jeden otulacz tejże marki. Może wrócą do łask, kiedy Dziedzic podrośnie. Chociaż rozmiar one size jak nic mówi do mnie, że pasuje na każdy rozmiar. Tym bardziej powinien na Dziedzica, skoro ten do drobnych maluszków raczej nie należy. A tu taka lipa. Siusiu na zewnątrz, mokre ubranko i ogólne niezadowolenie w stadzie.
     
     Dziedzic używa przede wszystkim pieluch wielorazowych. Czasem też jednorazówek, bo nasz zbiór wielorazówek jeszcze nie jest całkiem skompletowany i czasem po prostu się kończą i nie ma zmiłuj. Trzeba prać, suszyć, a nic już na zmianę nie ma. Wtedy do akcji wkraczają jednorazówki. Kupiliśmy takie eko, ze skrobi kukurydzianej. Żeby dla Dziedzica były zdrowe. I żeby nie potknęły się o nie kiedyś Dziedzica praprawnuki, nurkując gdzieś w oceanie. No więc, te nasze eko włoskie pieluszki są naprawdę biodegradowalne. Producent nie kłamie. Rozkładają się dosłownie w biegu, już, teraz! Ściślej mówiąc - w trakcie montowania na pupince Następcy Tronu. Wystarczy za mocno złapać i kawałek zostaje w dłoni. Przynajmniej jestem spokojna, bo wiem, że są naprawdę eko. Więc niech się rwą, aż będą iskry szły, a co tam! Oprócz tej zalety mają też inną. Otóż szeleszczą melodyjnie, niczym foliówka na wietrze, uczepiona korony drzewa. W którejkolwiek części mieszkania jestem (choć najczęściej jestem w tej, co mój Umiłowany Potomek), super eko kukurydziana bio pieluszka zawsze da znać, że oto Dziedzic się poruszył. Drgnął. Ruszył paluszkiem. Powieką. Taka elektroniczna niania bez użycia prądu. Eko pełną gębą. Ale serio, jest jeszcze taki plus, że nie przeciekają. Są nieforemne, jakieś takie kanciaste i nie wiadomo, jak to założyć, bo pielucha już naciągnięta pod pachy, już myślę, czy nie wyciąć w niej jakoś z przodu otworu na oczy... No żesz, wyżej się nie da! A na pupince ciągle odstaje. I to w najbardziej niebezpiecznej strefie, w samym centrum wszelkich wyładować i erupcji. Ale nie przeciekają. Są takie mega eko foliowe, że cała zawartość, o ile nie wsiąknie we wkład (a raczej nie wsiąknie, bo ma nieco daleko), to z pewnością zatrzyma się w nogaweczce, tuż przed gumką, dzielącą tę strefę od reszty świata. W każdym razie, wszystko zostaje w środku. Zero przecieków. Jak na tajnym posiedzeniu jakiejś komisji, czy cóś.
 Podsumowując: jedna z popularniejszych wielorazów, polska i strasznie, po prostu tragicznie śliczna, przepuszcza siusiu w sposób nieskrępowany, nawet można powiedzieć, że z pewnym wdziękiem. Natomiast droga włoska ekologiczna pielucha rozkłada się - pardonsik, biodegraduje - zbyt nadgorliwie, jak na nasz gust. Poza tym, jest wszędzie, tylko nie tam, gdzie jest najbardziej w danej chwili potrzebna (niczym patrol policji, hłe hłe- ot, taki pieluchowy suchar poniedziałkowy).
     Pytam więc: czy z Dziedzicem jest coś nie tak? Czy on jest jakiś niewymiarowy? A może ja, zatroskana LeMatka, robię coś źle? Ale wszak mamy też inne wielorazowe pieluchy i inne jednorazowe. Próbowałam już różnych konfiguracji. Otulacz plus tetra i snappy, otulacz plus kieszonka, kieszonka plus dodatkowy booster konopny i wkład "sucha pielucha", tetra zakładana tak i siak, z prefoldem i bez, a nawet był zestaw otulacz plus jednorazówka (bo za duża, więc otulacz ją trzymał -nomen omen- w kupie) i jednorazówka plus wkład "sucha pielucha" (przy odparzającej zwykłej nieekologicznej jednorazówce, bo i takie zaliczyliśmy w awaryjnych sytuacjach). Wszystkie się świetnie sprawdzały, tylko ta jedna, śliczna koszmarnie i nie najtańsza, nie poddaje się żadnym kombinacjom. A ta druga, kukurydziana, jest zawsze zbyt kwadratowa. Przed założeniem, w trakcie przebywania na szlachetnym końcu pleców Następcy Tronu, a także wtedy, gdy z czystym sumieniem wyrzucam ją do śmieci (o ile się wcześniej nie rozłożyła). Jest kwadratowa i basta.

     Jestem na drugim roku studiów doktoranckich. Przynajmniej żywię taką nadzieję, że jeszcze jestem. Nie zaszkodziłoby, gdybym w chwilach wolnych od pochylania się nad Dziedzicem pisała doktorat. Byłoby to nawet całkiem na miejscu. Jak mam to jednak czynić, gdy w mej głowie kłębią się myśli okołopieluchowe? Zmienić temat doktoratu na bardziej bobasowy? A może po prostu zamiast pisać doktorat, którego nikt nie przeczyta, napiszę książkę i dam jej tytuł "Zakładanie pieluchy na 1000 sposobów". A mało to jest publikacji typu: "365 sposobów wiązania krawata", "Zastosowanie węzłów żeglarskich w motaniu apaszki", "Układanie serwetek na stole w 100 konfiguracjach" czy "Wiążemy nasze pantofle. Zachwyć gości nietuzinkowym splotem sznurówek"? Całe mnóstwo! Sama mam "Wyjdź z cienia. Podręcznik fikuśnego drapowania firanek" i "Jak położyć sztućce i zawstydzić sąsiadki". Więc czemuż to nie o pieluchach?
 Serio, tetrę składam, jakbym całe życie nic innego nie robiła. Origami. Pełna profeska. Wczoraj był chiński smok, dziś łabądek. Nie śpię, bo składam tetrę. Z kieszonkami, otulaczami i wszelkimi wkładami to samo. Poziom ekspert, a dopiero co byłam początkująca i myślałam, że formowanka to jakiś bawarski taniec ludowy z okazji dożynek. 
     Jeśli jednak nie sięgniecie po moją książkę, to pozwólcie, że podzielę się z Wami pewną obserwacją. Otóż w toku raptem dwumiesięcznego pieluchowania Dziedzica doszłam do pewnej prawdy, która jest punktem wyjścia w całej tej pieluchowej filozofii, pewnej zasady, wspólnej wszystkim typom pieluch i pup, jak świat długi i szeroki. Otóż: Im pielucha jest założona dalej od pupy, tym jest mniej skuteczna. Dla tych, co lubią tak bardziej naukowo: skuteczność pieluchy zmniejsza się wprostproporcjonalnie do jej odległości od bobasowego końca pleców. I jeszcze jedno, o czym warto pamiętać. Możesz wybrać klasyczne ułożenie pieluchy, zwiększając gwarancję, że nic nie przecieknie, albo postawić na motanie ekstrawaganckie, licząc się wprawdzie z pewną niechłonnością, ale za to mając pewność, że Twój potomek zada szyku w towarzystwie. Must have (czyli po prostu "musio-mieć") tej wiosny to ryba z tetry. Ta wykonana przeze mnie (zdjęcie poniżej) to akurat sandacz, ale możecie też złożyć sobie miętusa bądź głowacicę. Macie tu pełne pole do popisu. Po prostu ryba, a reszta to Wasza wyobraźnia (sugerowałabym jednak tetrowego karpia zarezerwować na zimową porę). 


Nie chłonie to niczego, właściwie nie wiadomo, jak to dziecku założyć i w ogóle, co z tym zrobić. Ale wygląda uroczo i o to chodzi! Moda nie pyta o wygodę (na przykład szpilki... obuwie, w którym czuję się, jakbym przemierzała betonowe alejki w źle dobranych łyżwach), więc do dzieła!

    Jeśli ktoś jest ciekaw, jakiej to marki wielorazówka nam szwankuje i jak nazywa się kukurydziana jednorazówka, niech zapłaci, to powiem. A jeśli producenci obu tych wynalazków chcą, żebym nie mówiła, to niech zapłacą więcej. To nie powiem. Czas start.

p.s. Jak pewnie Państwo raczyli zauważyć, tetrowy sandacz ma oko. Jest to oko zrobione z dwu różnej wielkości nakrętek od słoików. 100% recycling, który sprawia, że jest to jeszcze bardziej niepraktyczne, nieużyteczne i do-niczego-się-nie-nedające złożenie pieluchy. Ale jest za to jeszcze bardziej uroczo. I jeszcze bardziej eko. A nic tak nie cieszy LeMatki, jak możliwość tchnięcia nowego życia w śmiecia, skoro ten nie rozkłada się w trybie ekspresowym, niczym suto już omówiona kukurydzianka.

     No dobra, są rzeczy, które LeMatkę cieszą o wiele bardziej. Na przykład moment, gdy Dziedzic się przebudza i mówi "Le?". Krótkie, pytające "Le", które znaczy mniej więcej: "Gdzieś się oddaliła, Matko ma? Przechodzę ze snu w stan aktywności i proszę mi towarzyszyć". Zatem idę. Dobrego popołudnia!

piątek, 10 kwietnia 2015

Nasze stadko od kuchni (bardzo małej kuchni)

Jeśli ma się kuchnię wielkości jednoosobowej windy, jakieś metr na dwa, w dodatku bez piekarnika i bez okna, trudno aspirować do zostania blogerem kulinarnym. Ale, uwierzcie mi, mimo takiej tyci-kuchni wcale nie zalewamy ciągle wrzątkiem sproszkowanych ziemniaków czy innych frykasów, a gościom nie podajemy słonych paluszków i granulowanej cytrynowej herbaty. Oto co przygotował LeOjciec przed Świętami swojej ukochanej małżonce, która jakieś dwa tygodnie temu odstawiła białko mleka krowiego, a co za tym idzie- wszystkie sery, serki, sereczki, jogurty, kefirki, i - o zgrozo!- lody (uff, na szczęście odkryłam, że istnieją sojowe i nawet da się je kupić, nie oskubując się z całych oszczędności).

Serek, a raczej niby-serek z orzechów nerkowca. Włala!;)



A oto, jak to LeOjciec zrobił.

   Wziął nerkowce, ok. 1 szklankę. Moczył je ok. 2 godziny. Potem zmiksował z 1,5 szklanki lekko słodzonego mleka sojowego (takiego z kartonu, chociaż sami też potrafimy zrobić), sokiem z połowy cytryny, 4 łyżeczkami agar-agar i szczyptą soli. Potem masę przelał do garnka, zagotował. A potem pyrkało się jeszcze jakieś 3 minuty. Potem przełożył to do szklanej miski. Potem to zastygło, ochłodziło się (albo odwrotnie). Potem zrobiono temu zdjęcie. A potem zjedzono. I tyle. Narobił się, a już nawet okruszek nie został.
 A mógł kupić ziemniaki w proszku i zalać wrzątkiem...

 Całkiem serio, taki niby-serek jest naprawdę dobry. Na jego bazie zrobiłam paschę na Wielkanoc. Czyli wszystko tak, jak wyżej, ale na etapie gotowania wrzuciłam rodzynki, płatki migdałowe i syrop klonowy (ten akurat wlałam). Dodałabym tu zdjęcie, ale Dziedzic był na stronie i muszę pomóc mu to nieco ogarnąć... Poza tym, to nie jest blog kulinarny. Dobrego popołudnia!

poniedziałek, 30 marca 2015

Poznajmy się, czyli budowanie więzi czas zacząć

Oto leży na mojej piersi taki mini-człowiek i przygląda się, marszcząc czoło. 
- "Czy my się przypadkiem nie znamy? Skądś Cię kojarzę, poczciwa kobieto."
- "Tak, znamy się. Byłeś w moim brzuchu ponad czterdzieści tygodni."
- "W brzuchu?"
- "No, w brzuchu, w macicy. Tata śpiewał Ci piosenki i czytał Pimpusia Sadełko."
- "A to, to pamiętam. Nie doczytał do końca."
-  "Nadrobimy to." 
- "No dobrze. Ale tam było ciepło, mięciutko, smacznie i bezpiecznie. A tu, jak tu będzie?" 
- "Zrobimy wszystko, żeby też było ciepło, mięciutko, smacznie i bezpiecznie."
- "Hm. No dobrze. To kto ja jestem?"
- "Jesteś naszym synem." 
- "A ty?" 
- "Jestem twoją mamą."
 - "Acha, czyli ten człowiek z włosami na twarzy to pewnie tata."
 - "Tak, to tata. Ja i tata bardzo Cię kochamy." 
- "Ok, brzmi fajnie. To idę spać". 

Pierwsze godziny po porodzie to bezcenny, niezwykły, piękny, kosmiczny czas. Jaram się tym, jak to zwykła mawiać młodzież. Tym czasem porodu, tymi chwilami po, tym co jest teraz i tym, co będzie zaraz. Jaram się, jakem LeMatka!

niedziela, 29 marca 2015

Na co komu ten blog?

Jestem LeMatką. Od przeszło siedmiu tygodni, to jest odkąd Następca Tronu przyszedł na świat, tulę ja go w czasie drzemki, aktywności i snu głębokiego. Częstuję ja go piersią, a nawet dwiema, gdy ów zapragnie. Pieluszki zmieniam, nim zdąży porządnie zanieczyścić. Wszystko to robi oczywiście także mój Umiłowany Mąż. Oprócz częstowania piersią, oczywiście. Za takim równouprawnieniem to my nie jesteśmy, co to, to nie. Cóż więc może zrobić kobieta, zarzuciwszy (no, zawiesiwszy, powiedzmy) wszelką inną swoją działalność poza pielęgnowaniem, tuleniem, karmieniem swego Wyczekanego Potomka? Może zrobić zakupy w internetach. Może odwiedzić fejsa. I może też, odpaliwszy już komputer, założyć bloga. Całkiem na serio teraz: zachwycona byciem mamą, zakochana w swoim dziecku i w mężu nadal też, zakręcona na punkcie rodzicielstwa bliskości, karmienia piersią, pełna entuzjazmu i pozytywnych myśli chcę się tym i owym podzielić ze światem. Zaglądajcie tu, zapraszam. Endżoj, jak to mówią bardziej światowi.

sobota, 28 marca 2015

Jeder Anfang ist Schwer

 Na każdym zebraniu jest taka sytuacja, że ktoś musi zacząć. W każdym nowo powstałym blogu jest taka sytuacja, że trzeba go jakoś zacząć. W ogóle, wszystko, co się zaczyna, musi się zacząć JAKOŚ. Na pierwszych zajęciach kursu języka niemieckiego (dlaczego niemieckiego, o zgrozo?- spytają może niektórzy. Cóż, taka sytuacja) iks lat temu pani prowadząca zaczęła od tego właśnie zdania, które wybrzmiewa w tytule. Że oto każdy początek jest trudny. O, jakież to banalne, jak na początek. Darujcie, rozkręce się. Pierwsze koty za płoty, kości zostały rzucone, lub też jedna jaskółka, jak kto woli. Tymczasem udam się już do moich dwóch Mężczyzn. Pierwszy -większy- poślubiony, drugi -mniejszy- urodzony. Obydwa przesuper. Śpią smacznie, a LeMatce się bloga zachciało. Dobrej nocy!